Naszym piórem: Spacerowe refleksje o mieście
Padał deszcz. Dziwactwo, ale lubię, jak pada, leniwie, powoli krople wsiąkają w resztki trawnika.
Spacerowałam i wtedy ”przyszła” refleksja.
Miasto nigdy nie będzie naturalnym środowiskiem człowieka.
Żadne odkrycie, wręcz banał.
Tyle tylko, że pomyślałam o tym patrząc na milczące, smutne domy, jakby nagle „wyrwane” z innego świata.
Przypomniały mi się słowa Mirona Białoszewskiego, polskiego poety, lingwisty, który tak pisał o doświadczeniach życia w dużej aglomeracji.
„Zjeżdżam, wjeżdżam
I zagnieżdżam się
w budzie windy
tej blokowej matulindy
tryńdyryńdy.
Po podłodze
Każdej nodze
Każę iść
Jak liść
Całe życie
Na suficie
Czyimś mieszkać
Nie dza-ć
– przeszkadza-ć”
(Zwierzonko)
Cóż, człowiek od zawsze, prawie zawsze, budował miasta.
Oswajał się z nową rzeczywistością, nic sobie z tego nie robiąc, że skazuje się na wtapianie w niczyjość, zniewolenie miejscem, bycie „sklonowanym, spudełkowanym, osaczonym”. 12 pięter, 50 pięter, wspólny dach, tylko wspólny dach i winda. Nie ma możliwości porozumienia się ludzi z różnych odrębnych środowisk.
Jesteśmy jak „Babiloniarze”.
Blokowiska. Kamienice. Historia zapisana w tych pięknych, żyjących pełnią życia i tych opuszczonych, czekających na koniec, na nieistnienie.
Chcę o nich opowiedzieć, stąd refleksja o synkretycznej formie, stąd nadanie temu, co zwyczajne, szare, urody i charakteru, stąd zamiana profanum w sakrum.
Domy, domy przy ul. Szosa Chełmińska. Toruń. 2021r.
Ze ścianami skropionymi deszczem, zmurszałymi od mrozu, posiwiałymi od łez, stoją bezbronne duchu czasu.
Był tu człowiek i odszedł, zostawił samotne miejskie panny i kazał im czekać na nieuchronny koniec.
One prężą swoje stare ciała, ubierają się w zieleń, fałszują prawdę, zasłaniają pomarszczone twarze i ręce kwiatami nasturcji i kolcami róż, pędami winorośli.
Kiedy oświetla je słońce, drżą od nagłej gorączki, chociaż ona je upiększa i oddala przeznaczenie.
Lękają się wiatru i gromów, mdleją przy błyskawicach, podtrzymują się wzajemnie, by nie upaść, by nie stało się już.
Moje piękne, biedne panny, nie potrafię wam pomóc, mogę utrwalić.
Rozebrane do naga, bez makijażu, rzęs, bez różu na policzkach, stoją bezwstydne zachwycając ciałem.
Bladym, wychudzonym, pokrytym patyną czasu, ale wyjątkowym, wyrzeźbionym przez zdolne ręce rzemieślnika i artysty.
Pozwalają łasić się do swoich szeroko otwartych oczu i urwanych rąk – kotom, karmią w zakamarkach swoich wnętrz – bezdomne psy.
Głuche na szum betonowej ulicy, opowiadają sobie historię bliskich, dawnych, których krzyżyki i zdjęcia, wyblakłe od słońca, zmurszałe od wilgości, jeszcze spoglądają bezradnie w tunel ulicy.
Kropla za kroplą rozpłakane oczy deszczu tulą się do niewidzialnych kolorów ścian, do czerwonych cegieł, drewnianych stropów, resztek świetności.
Przyglądam się im, zapisuję na zawsze w oku aparatu.
Lubię Je.