Nasze relacje: „Beethoven, jego maska – koncert Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej”
Zawsze się zastanawiam, skąd mam taką potrzebę, by własne emocje nazywać poprzez przywoływanie poezji, tym razem Wisławy Szymborskiej.
W wierszu Klasyk napisała:
Kilka grud ziemi, a będzie zapomniane życie.
Muzyka wyswobodzi się z okoliczności.
Ucichnie kaszel mistrza nad menuetami.
I oderwane będą kataplazmy(…)
Unicestwiona zgaśnie niefortunna miłość.
Oczy przestaną łzawić.(…)
Wszystko, co nie jest kwartetem,
będzie jako piąte odrzucone.
Wszystko, co nie jest kwintetem,
będzie jako szóste zdmuchnięte.
Wszystko, co nie jest chórem czterdziestu aniołów,
zmilknie(…)
odsłoni się widok – ależ tak! – na ogród,
ogród, którego nigdy tu nie było.
Te słowa kierują moje myśli ku koncertowi, który odbył się w ostatnią sobotę, 29 sierpnia w CKK Jordanki.
Wystąpili:
Urszula Dudziak – śpiew
Adam Bałdych – skrzypce
Dominik Wania – fortepian
Maciej Żuchowski – gitara
Sylwia Lorens – śpiew
Mateusz Szmigel – bas
Mirosław Hady – perkusja, drums programming
Toruńska Orkiestra Symfoniczna
Mikołaj Blajda – kierownictwo artystyczne, aranżacje utworów
Przemysław Draheim – prowadzenie.W programie:
L. van Beethoven:
– V Symfonia c-moll op. 67, cz. I i II
– VIII Sonata fortepianowa op.13 Patetyczna, cz. I i II
– VIX Sonata fortepianowa op. 27 Księżycowa, cz. I i III
– IX Symfonia d-moll op. 125, cz. IV
– Bagatela a-moll Dla Elizy
Tak jak pisze Noblistka, na tym koncercie muzyka wyzwoliła się z wszystkiego, co ją mogło krępować. Barwa i dźwięk stworzyły unikalny, jedyny, nie do powtórzenia „ogród”.
Wszystko co można napisać o van Beethovenie chyba już napisano, więc niczego nowego tutaj nie okryję. Wobec powyższego, posłużę się kilkoma sformułowaniami, które można znaleźć w Wikipedii.
W muzyce Mistrza trochę jest klasyka, dużo romantyka, trochę inspiracji Haydnem, Mozartem, ale wszystko oryginalne, nowe w zakresie formy, faktury, kolorystyki. Te dźwięki płynące z jego utworów opowiadają o filozofii życia, życia pełnego humanizmu. Nie potrzeba do tego słów. Wolność, godność, bohaterstwo, myśl, odwaga, przyjaźń, pomoc, człowiek rozumiejący drugiego człowieka brzmią wymownie w zaczarowanej muzyce, najwyższej sztuce wszechczasów. L.von Beethoven doprowadził do szczytowego punktu rozwoju wszystkie przejęte gatunki muzyczne (poza operą i pieśnią), w tym symfonię, koncert, kwartet smyczkowy, sonatę, wariacje. Robert Schumann powiedział o nim:” Weźcie sto stuletnich dębów i wielkimi literami wyryjcie na ich pniach jego imię. Wyciosajcie w kamieniu postać jego ogromną jak święty Boromeusz nad jeziorem Maggiore, aby mógł patrzeć ponad szczytami gór, tak jak czynił to za życia – i aby, gdy cudzoziemcy płynący statkami po Renie zapytają, kim jest ów olbrzym, każde dziecko mogło odpowiedzieć: «To Beethoven» Artystą był i któż stanie przy nim? Wszystko przemierzył i pojął wszystko.
Sztuka, która pochodzi z wysokości, wykorzystywana była do opowiadania o cierniach życia, które raniły go głęboko i jak rozbitek z roztrzaskanego statku, starał się także dzięki niej dotrzeć do zbawczego brzegu, a tam rzucał się w jej objęcia, objęcia dobra i prawdy”
Czasami bywają takie soboty, które zostają z człowiekiem na zawsze. Różne są tego powody. Zdarzenia, ludzie, emocje przeżyte ze szczególnym nasileniem czynią ze zwykłego dnia niezwykły.
W tę sobotę, tak jak pisałam wyżej, wybrałam się na koncert TOS pt. Beethoven Electric 2D. Już sam tytuł był intrygujący. Wielcy jazzmani, którzy uświetniają świetny jak zawsze występ orkiestry dodawały mu świetności, nakazywały czekać na coś niezwykłego. Świetnego. Rzeczywiście, nawet słońce tego popołudnia zapomniało, że miało kryć się za chmurami. Wyszło śmiejąc się swoim słonecznym uśmiechem. Zauważyliście zapewne Drodzy Czytelnicy, że w tym wstępie powtarzają się zbitki słowne, które ktoś mógłby uznać za nieporadność stylistyczną. Nic podobnego. To mój świadomy zabieg w celu rozchybotania stylistyki tekstu. Dlaczego? Otóż dlatego, iż rozhuśtane są także moje emocje, nawet teraz, kiedy to piszę. Właściwie zdarza mi się to niezbyt często, a ostatnio podobnie się czułam po obejrzeniu wystawy Mariny Abramowić.
Niebo i gwiazdy, galaktyki, ruch, ogień, człowiek, jego umysł i jego emocje. Wszystko naraz oszołomiło mnie w postaci dźwięku, obrazu, wirujących linii, głosu Urszuli Dudziak, jazzowego brzmienia skrzypiec, fortepianu, perkusji, operowego śpiewu Sylwii Lorens.
Jako lejtmotyw świetlnej grafiki pojawiła się maska Beethovena, atakowana barwami, liniami, zakolami, pluskiem wody odbijającej niebo. Poczułam ogromny smutek, że ten doskonały i nieskończony wszechświat, ten makrokosmos wchłania człowieka, wysysa jego talent i każe mu rozpadać się na kawałki, których miliony krążą i nie potrafią się pozbierać. Zamknięty w swoim malutkim kawałku istnienia nawet nie wie, jak bardzo kruchy jest jego własny mikrokosmos. Osadzony
jak w kropli łzy, albo kuli, pomniejszony, jak atom, krąży i krąży, zapomina, że przemija. Dotyka muślinowej sukienki miłości powiewającej jak zjawa w kosmosie, wolnej od prawa grawitacji, dumny idzie przez rdzawo krwistą pustynię, idzie jak robot bez emocji, idzie sam, mija cuda natury, eksploduje geniuszem jak Beethoven, a świat przygląda mu się z obojętnością.
Świat mu znany jest jak mydlana bańka, nietrwały, kurczy się i jak ogromny dźwięków orzech pęka, ale daje dźwiękom nowe życie.
W trakcie koncertu słuchacz milczy, a muzyka atakuje wszystkie jego zmysły, zabiera do środka wydarzeń, powtarza tematy, za każdym razem inaczej brzmiące i już on nie wie w pewnym momencie, czy gra instrument czy głos artystek buduje napięcie, dynamikę, przestrasza albo łagodzi ostrość dźwięku basu. Wędrujemy do puenty, ciekawi, jaki będzie jej sens.
I oto jesteśmy w środku, w samym jądrze wszechświata, widzimy oko Boga, docieramy do przestrzeni nieznanych, wpadamy nagle w światło lub eksplodujemy w czarnej dziurze. W jądrze światła czy jądrze ciemności?
Kiedy koncert się kończy wiemy, że przeżyliśmy coś szczególnego.