Naszym piórem: „Mam to wszystko w standupie” – recenzja
Stand-up – to komediowa forma artystyczna w postaci monologu przed publicznością i w przeciwieństwie do kabaretu bardziej opiera się na charyzmie jednoosobowego wykonawcy, którego głównym celem jest rozbawienie publiczności. Nazwa stand-up pochodzi z Ameryki, gdzie ten gatunek jest równie popularny jak kabarety w Polsce” – informuje Wikipedia.
Uczciwie przyznaję, że moje dotychczasowe zainteresowanie stand-upem było zerowe, więc tym bardziej się zdziwiłam, gdy przyjaciele zaprosili mnie na listopadowe spotkanie z Maciejem Stuhrem w jego najnowszym programem pt.: „Mam to wszystko w standupie”!
Przyznaję, że zawodowa sylwetka Macieja Stuhra jest mi znana głownie z internetowych mediów społecznościowych i z nich wiem, że w/w „jest fenomenalnym satyrykiem, stawiającym swoje pierwsze kroki w kabarecie tuż po maturze i który oprócz aktorstwa filmowego i teatralnego zajmuje się również konferansjerką, reżyserowaniem, pisaniem felietonów, działalnością dydaktyczną itp.”
Słowem – człowiek orkiestra!
Wiedząc już co to takiego jest ten stand-up oraz w czyim wykonaniu, przyjęłam zaproszenie i pełna oczekiwania na odpowiedź- co kryje się za tym intrygującym tytułem – stawiłam się w Jordankach w dniu 26 listopada bieżącego roku.
Punktualnie o godz. 17.00 zaczął się dwugodzinny show Macieja Stuhra, w którym Artysta z naturalną łatwością i charyzmą natychmiast wchodzi w kontakt z publicznością z hasłem „bez dystansu- zginiemy” I ten widoczny dystans do samego siebie, pozwala odbierać aktora jako bezpretensjonalnego i szczerego.
Występ, w którym dominował humor na najwyższym poziomie a także błyskotliwe, inteligentne spostrzeżenia na temat rzeczywistości rozpoczął się od spostrzeżeń dotyczących samej formy stand-up’u, a także jego kondycji – podejmowanych przez kabareciarzy tematów i liczby pojawiających się w takich występach przekleństw.
Maciej Stuhr kolejno dzielił się z widzami wrażeniami z rozwijającej się stale znajomości z automatami sprzedającymi panele fotowoltaiczne przez telefon, opowiadał o miłosnych podbojach kolegi aktora, zakończonych mdłościami w drodze do domu wynajętą taryfą – czyli syndromu „ciepłej taksówki” wracał wspomnieniem do spektaklu o prasłowiańskiej księżniczce Wikindzie i rekwizytu żmii wyskakującej z dekoltu aktorki, który za sprawą popremierowej zabawy na bankiecie t uległ zniszczeniu, co odkryto następnego dnia, podczas kolejnego spektaklu.
W trakcie występu były także elementy wokalne w wykonaniu Artysty prezentowane publiczności tak przy fortepianie jak i w stosownej czerwonej pelerynie dodającej dramatyzmu świetnie zaśpiewanej „Prawdziwej Pieśni o Miłości”, będącej zawsze marzeniem scenicznym aktora.
Wieczór zakończył się owacjami na stojąco i bisem, którym był słynny już skecz o lektorach w amerykańskich filmach. Po dwóch godzinach śmiechu publiczność wychodziła zadowolona i z uśmiechami na twarzach.
Tak, jak ja, bo przecież otrzymałam satysfakcjonującą odpowiedz na moje pytanie: co kryje się za intrygującym tytułem? Przede wszystkim znakomita rozrywka oraz przyjazna i radosna atmosfera, którą Maciej Stuhr z 30 letnim doświadczeniem estradowym potrafił wytworzyć na scenie i widowni. I wywołać dwugodzinny zdrowy śmiech, tak potrzebny każdemu z nas w dzisiejszej niewesołej rzeczywistości.
I za to Panu Maciejowi Stuhrowi z serca dziękuję.